Jest rok 1934, tuż przed Bożym
Narodzeniem. W opactwie benedyktyńskim w Krzeszowie przebywa Gustaw
Dewart, kryminalny śledczy Kripo. Przyjechał na wypoczynek wraz z
wujem Ferdinandem Pointstinglem znajomym samego opata Alberta
Pallentina. Kiedy dochodzi do serii nieszczęśliwych wypadków,
urlop policjanta kończy się, gdyż na prośbę Pallentina podejmuje
prywatne śledztwo.
Przyznam, że książkę zaczynałam
czytać z duszą na ramieniu. Po lekturze „Będę Cię szukał, aż
Cię odnajdę” byłam zachwycona. Nowa książka autora wywołała
u mnie stan podekscytowania a jednocześnie niepewności. Czy
kryminał retro trafi w mój gust tak jak młodzieżówka z wątkiem
s-f?
Moje obawy szybko się rozwiały. „Imię
Pani” mrocznym klimatem zburzyła niewzruszoną tafle spokoju i
wpłynęłam na morze napięcia i domysłów.
Zimne, surowe mury opactwa kryją
tajemnicę, która sprowadza na mnichów śmierć. Miejscowa policja
uparcie trzyma się jednej wersji – były to wypadki. Z tym, że
kostucha zaczyna zataczać coraz szersze kręgi. Ginie coraz więcej
ludzi i to spoza klasztoru. Dewart nie daje za wygraną i wbrew
wszystkiemu, łącznie ze zdrowym rozsądkiem, usiłuje dojść do
prawdy. Ktoś na każdym kroku krzyżuje mu szyki, ktoś dybie na
jego życie. Ale też jest ktoś kto nad nim czuwa. Niepozorny
zakonnik Wacław Lubomski, który często pojawia się, by podać
Dewartowi pomocną dłoń i przypomnieć, że opatrzność nad nim
czuwa. Dewart siłuje się na uprzejmości, ale dawno przestał
wierzyć w te rzeczy a w sercu nosi żal do Stwórcy o tragedię,
która dotknęła jego rodzinę. Tragicznie utracona miłość nie
daje o sobie zapomnieć. Przeciwnik zamierza to wykorzystać bez
skrupułów. Trudności piętrzą się przed bohaterem. Silne emocje
targają nim a czytelnik jest w ich epicentrum.
„Imię Pani” zawładnęło mną od
początku do końca. Trudno mi dobrać słowa, aby oddać klimat
książki, która z jednej strony bucha ascezą cechującą mnichów, a z drugiej
bogactwem symboliki malowideł i rzeźb opactwa w Krzeszowie. Autor
skwapliwie skorzystał z owej symboliki, by usnuć misterną intrygę.
Nie mogę się oprzeć porównaniu Krzysztofa Koziołka do Dana
Browna (którego „Początek” mam w planach), gdyż jego bohater
podobnie wykorzystuje zabytki na skalę europejską znajdujące się
w Sanktuarium Matki Bożej Łaskawej, aby trafić na tajemniczy ślad. Ale książka... Ach...
Dziękuję autorowi za egzemplarz do
recenzji, jak również dedykację.