Przez moment myślałam, że tym razem
się zawiodę, wynudzę i niczego nie zyskam. Błąd. „Labirynt
śmierci” Philipa K. Dicka poprowadził mnie przez kolejne
subiektywne warstwy rzeczywistości.
Znudzony swoją pracą Ben Tallchief
wysyła na jedną z boskich planet modlitwę o przeniesienie. Chce
znaleźć bardziej interesującą i twórczą pracę. Modlitwę
kieruje do Orędownika. A jeśli ona zawiedzie, to powtórzy prośbę
wysyłając modlitwę raz jeszcze, tym razem do Konstruktora.
Modlitwa wypuszczona przewodami przynosi skutek. Ben dostaje to, o co
poprosił. Tak przynajmniej sądzi. Na nowej planecie poznaje ludzi
nad wyraz skrajnych w postawach i zachowaniach. Wszyscy czekają na
dalsze instrukcje dotyczące misji na Delmak-O. Wzajemne animozje
stoją na dalszym planie. Bohaterowie skrywają swoje bolączki wciąż
wierząc, że mają szansę odmienić życie. Najwyraźniej coś w
nich pęka, gdy nie otrzymają żadnych instrukcji odnośnie zadań
na nowej planecie. Zawiedzeni i rozgoryczeni dają upust własnym
frustracjom.
Czy na pewno żyjemy w realnym świecie?
Czym jest rzeczywistość? Czy Bóg nad nami czuwa, czy nas porzucił
dawno temu?
Dick we właściwym dla
siebie stylu szuka odpowiedzi na te pytania. Czternaście jednostek
trafia na obcą planetę. Od początku są wobec siebie nieufni i
wrogo nastawieni. Szybko orientują się, że są poddani jakiemuś
eksperymentowi. Przybyli w nowe miejsce licząc na realizację
własnych ambicji, marzeń. Każdy bohater nosi w sobie odrębny
świat. To utrudnia dojście do porozumienia. Do głosu dochodzi
zakorzeniony indywidualizm silniejszy niż działania w grupie i
współpraca. Uczestnicy zaczynają ginąć jeden po drugim w
tajemniczych okolicznościach. Kto jest mordercą? Czy to naprawdę
Niszczyciel Formy?
Istotą „Labiryntu śmierci” w
mojej opinii jest poznanie samo w sobie. Poznajemy świat takim jakim
widzą go nasze oczy, słyszą uszy, czują palce, smakuje
podniebienie i przyjmujemy jako prawdę i rzeczywistość. Dick
podważa wszystko co oczywiste i dodaje pytania o Stwórcę. W
stworzonej przez niego, na potrzeby książki, religii, modlitwę
wysyła się kablem w przestrzeń galaktyki w nadziei, że dotrze na
boskie planety. Stwórca nie jest bytem pewnym. Bohaterowie wypytują
siebie nawzajem o kontakt z Nim szukając potwierdzenia jego
istnienia.
Rzeczywistość planety Delmak-O budzi
wątpliwości. Każdy z bohaterów widzi ją odmiennie. Kluczem ma
być ruchomy budynek. To w nim kryją się odpowiedzi na pytania
egzystencjalne. Czy aby na pewno?
Tak właśnie jest u Dicka. Wciąż
napotkać można znak zapytania. Dick stawia pytanie i zaraz
rozpoczyna poszukiwanie odpowiedzi. Kieruje swoich bohaterów w
przedziwne, nierealne miejsca, by zaraz zracjonalizować owo miejsce,
to co tam się znajduje i zachowania bohaterów, których w to
wszystko wplątał. A potem znów pojawia się w fabule element,
który ją odrealnia. Czytelnik pyta sam siebie: na czym stoję?
Wiem, czy nie wiem?
Odrobina wariactwa jest normą u tego
autora. Osobiście widzę w „Labiryncie śmierci” sporą porcję
sensu, który mi zasmakował. Popłynęłam z nurtem. Przez chwilę
uległam złudzeniu, że wiem dokąd zmierzam. Byłam pewna, że
autor zaserwował mi coś, co doskonale znam. Byłam w błędzie (jak
piszę na początku). Świat zaczął się rozpadać. A mi było z
tym dobrze. Każdy kto nie boi się odpowiedzi na pytanie: czy jest w tym
wszystkim sens, czy go nie ma? Śmiało niech przeczyta „Labirynt
śmierci”.
Philip K.Dick
Labirynt śmierci
Dom Wydawniczy Rebis
stron 266
Sporo już słyszałam o twórczości tego autora i chciałabym niedługo się z nią zapoznać. :)
OdpowiedzUsuńBędę miała ten tytuł na uwadze, ale przyznaję, że specjalnie mi się nie spieszy do jego lektury.
OdpowiedzUsuńPierwszy raz słyszę o tym autorze! Ale czuję się zachęcona, do bliższego poznania z nim :)
OdpowiedzUsuńbrzmi super, bardzo lubię autora ale o Labiryncie śmierci jeszcze nie słyszałam :) u mnie póki co na przeczytanie czeka Valis
OdpowiedzUsuńwreszcie ktoś mądrze czyta stare książki :)
OdpowiedzUsuń