"Władczyni rzek" Phillippy
Gregory to opowieść o życiu Jakobiny Luksemburskiej oraz życiu w
XV-wiecznej Anglii na dworze królewskim. Młoda Jakobina poślubia
księcia Bedfordu. Zaraz po ślubie staje się dlań jasne, że dla
księcia jest najważniejsza jej zdolność widzenia przyszłości
nie ona sama. Po śmierci męża stawia na szali swoją reputację
oraz majątek i poślubia, giermka księcia, Ryszarda Woodvill'a.
Autorka owiewa Jakobinę aurą
tajemniczości wkładając w ręce talię tarota, a ponad to
przedstawia legendę wedle której Jakobina wywodzi się od Meluzyny,
wodnej boginki. Najważniejsze dla mnie jest to, że Philippa Gregory
nakreśliła życie Jakobiny (będącą postacią autentyczną) na
podstawie źródeł historycznych. Odtwarzając historię jej życia
posiłkowała się faktami. Śledząc losy Jakobiny Luksemburskiej
poznałam sposób myślenia ówczesnych ludzi, ich zwyczajne życie,
przedmioty ich otaczające. Jakobina została ukazana jako kobieta silna i mądra, obdarzona niezwykłym wyczuciem i intuicją, cechami przydatnymi w świecie, w którym kobieta nie ma prawa do wiedzy i samodzielności.
Przyznaję, że "Władczyni rzek"
przeleżała na mojej półce ponad pół roku zanim wreszcie
postanowiłam zapoznać się z jej treścią. Wprawdzie próbowałam
rozpocząć lekturę tej książki wcześniej, lecz byłam w stanie przebrnąć
zaledwie przez kilka pierwszych stron. Męczący czas teraźniejszy
niedokonany nużył mnie i przeszkadzał w odbiorze treści. Główna
bohaterka idzie do komnaty, ale nigdy tam nie dochodz (taki był mój
odbiór tekstu), czeka, ale nie może się doczekać. W końcu
zaparłam się i postanowiłam przeczytać książkę, po około stu
stronicach zaczęłam czerpać przyjemność z przeżywanej historii
przyzwyczaiwszy się do TEGO czasu. Sam styl autorki jest bardzo
dobry, używa bogatego słownictwa, plastycznie ukazuje kolejne
wydarzenia.
Zauważyłam ostatnio modę na czas
teraźniejszy w książkach, która została żywcem wzięta z
języka angielskiego. Osobiście taki tekst od pierwszej stronicy do
ostatniej w czasie teraźniejszym jest dla mnie męczący. Wiem też,
że niektórzy polscy pisarze chwytają się czasu teraźniejszego
przez całą powieść i nie odpuszczają do ostatniego zdania, aby
dać tekstowi potężną dawkę dynamizmu. W tym wszystkim została
zapomniana zasada, że każdy język, to odrębny system i rządzi
się swoimi prawami. Przecież Polacy nie gęsi... Oczywiście, jeśli
ktoś się uprze, można zastosować czas teraźniejszy.
Zastanawiałabym się tylko, czy słuszne jest katowanie czytelnika
nim przez cały utwór literacki?
Reasumując, pomimo męczącego (podkreślam dla mnie) czasu teraźniejszego, którym to historię opowiedziano, "zapomniana historia Jakobiny Luksemburskiej" przypadła mi do gustu.
Wydaje się być interesująca :-) Ja mogę polecić całkowicie inną książkę, ale moją ulubioną " Zatrzymać dzień". Ma w sobie coś magicznego. Jej treść oraz sposób wydania są inne niż wszystkie, wręcz zaskakujące. Polecam
OdpowiedzUsuńTa powieść jest w moich planach czytelniczym. Miło, że umieściłaś recenzję dotyczącą tej książki. Będziesz czytała kolejne tomy z cyklu "Wojna Dwóch Róż"?
OdpowiedzUsuńTymczasowo robię sobie przerwę na rzecz kryminałów, chyba podążam za ostatnią modą ;).
UsuńW przyszłości pewnie sięgnę po książki tej autorki. W tej chwili trudno powiedzieć kiedy.